29 grudnia 2013

Przegląd tygodnia*

Od 1 października chodziliśmy na spotkania wolontariuszy pracujących przy organizacji Wigilii dla samotnych. Idea wydarzenia jest taka, by w dniu i porze wieczerzy wigilijnej zasiąść przy stole w towarzystwie innych samotnych ludzi. By nikt, kto spędza Boże Narodzenia sam, nie siedział przy pustym stole słysząc zza ściany gwar rodzinnych rozmów, by tradycja talerza czekającego na wędrowca wypełniła się podczas spotkania wigilijnego organizowanego w Hali Kapelusz. Przy organizacji wydarzenia pracowało ponad 100 wolontariuszy, patronów i darczyńców było około 60, a gości, którzy przyszli do Kapelusza - około tysiąca. Byliśmy tam w trójkę: Z., Sara i ja, kotki czekały w domu. Pięknie było patrzeć, jak wchodzący do hali ludzie wracają po chwili, by zapytać o Sarę, by ją pogłaskać, a niejednokrotnie - by się do niej przytulić. Niektórzy prosili, by zrobić im z Sarą zdjęcia, więc Basia przygotowywała aparat i pstrykała. Cieszyliśmy się, że Sara bardzo ładnie reagowała na zainteresowanie ludzi. Obecność na tej Wigilii, praca przy niej, to niesamowite doświadczenie.


Spacery świąteczne, choć przyjemne, były dla mnie także źródłem niepokoju. Spotykaliśmy rodziny, rodziców i dzieci, którym towarzyszyły małe pieski. Mam gorącą nadzieję, że szczeniaki - najwyraźniej będące prezentami świątecznymi - będą członkami rodzin, do których trafiły, a nie upominkiem po upływie krótkiego czasu budzącym znużenie, zniecierpliwienie i w końcu trafiającym na ulicę lub do schroniska.

Z. czytał czas jakiś temu o badaniach, których wynik dał się streścić do jednego stwierdzenia: wilki uczą się przez obserwowanie, a psy - nie. W środę gotowałam zupę i ze stojącego na podłodze kosza z warzywami wyjęłam marchew, którą, a jakże, podzieliłam się z Sarą. Jakie było nasze zdumienie, kiedy wieczorem Sara wkroczyła do pokoju trzymając w zębach wielką marchewkę. Znalazła ją sobie we wspomnianym koszu, wyjęła z niego woreczek z marchewkami, porzuciła pozostałe warzywa na progu sypialni i triumfalnie, ze zdobyczą, ułożyła się na dywaniku. Chyba jednak psy uczą się obserwując...


Halny wiejący poczas świąt w Tatrach dotarł i do nas. Wojtek cały ranek spędził stojąc przed oknem balkonowym i podziwiając szalejące na wietrze liście. Wojtkowi towarzyszyła Sara, ale nie udało mi się zrobić zdjęcia. Nusia zaległa na wersalce i patrzyła z daleka wdzięcznie "szczekając".


Wkrótce Sylwester i szaleństwo fajerwerków. Niektórzy już teraz sprawdzają, czy to, co kupili wybucha z właściwym rozmachem. Sara na szczęście nie wpada w panikę, ale zdecydowanie zawraca w stronę domu i narzuca tempo mało spacerowe. Jest jednak mnóstwo zwierząt, które się boją i z myślą o nich warto po 1) przygotować je do tej specjalnej nocy:


po 2) włączyć się w akcję promocyjną "Nie strzelam w Sylwestra" i faktycznie nie strzelać. Mieszkamy niedaleko Parku Śląskiego, w którym spotkać można lisy, zające, jeże i wszelkie mniejsze żyjątka, ot, choćby krety. Jest tu także ZOO, więc każdy fajerwerk rozświetlający niebo nad Parkiem jest czymś, co niepokoi, czy wręcz przeraża wszystkie te zwierzęta. Szkoda, że nie każdy o tym myśli.

Sara ma w domu dwa legowiska. W sypialni coś na kształt pontonu, w pokoju klatkę wyłożoną miękkim (nie mamy drugiego legowiska, więc, żeby Sara miała miejsce do spania, zdecydowaliśmy się na rozstawienie klatki). Śpi raz tu, raz tu - wedle własnego uznania. Ostatnio z wyjątkową radością klatkę zasiedla Wojtek. Robi to, gdy nie widzi Sara, bo nagle pieska postanowiła pilnować swojego legowiska. Przyznacie, że Wojtuś wygląda uroczo:


Sisi przed świętami uciekła nam na korytarz. I teraz, od kilku dni, wyśpiewuje pod drzwiami serenady - chce iść spacerować. Uznała, że taka komunikacja z nami jest skuteczna i zaczyna płakać pod drzwiami także gdy jest głodna lub gdy cokolwiek. Przynosimy ją, przytulamy, ale i tak ona ma swój pomysł na to, jak będziemy teraz funkcjonować.

Pogoda jest mocno wiosenna. Wczoraj ze spaceru z psem przyniosłam:


Udanej niedzieli:-) My idziemy spacerować...

* O ile wiem, w niektórych domach tak określa się potrawy sporządzone z tego, co zostało po całotygodniowym gotowaniu;-)

24 grudnia 2013

Życzenia



Dobrych Świat Bożego Narodzenia!

P.S. 24 grudnia, sześc lat temu Gusia trafiła do schroniska. Oby jak najmniej było zwierząt, które w przeddzień Bożego Narodzenia stracą domy.
P.S. 2. Zdjęcie można ( i trzeba) powiększyć :-)

22 grudnia 2013

Kuchnia przedświąteczna

Z racji tego, że 23 i 24 grudnia spędzimy głównie poza domem, dziś zabraliśmy się za przygotowywanie potraw świątecznych. Jako element stały krajobrazu kuchennego występowała Sara. Gdyby żyła Duszka, pewnie i ona towarzyszyłaby mi w kuchni. Skoro jej nie ma - wspominamy, a przy okazji dostrzegamy jak godną reprezentantką rodzaju "gospodynia domowa" jest Sara.

Sałatka jarzynowa. Kroję marchewkę. Kilka kawałków trafia do psiego brzucha. Kroję jajka - żółtko z jednego ląduje w kocich miseczkach, białko - w psim pyszczydle. Kilka ziaren zielonego groszku wpada do miski Nusi, kilka zjada mi z ręki Sara. Po umyciu rąk kroję ogórki starając się nie widzieć zaśnilionego pyska Sary i błagania w jej oczach. 

Sos grecki. Marchewka - wiadomo.

Sałatka wg przepisu babci. Kiszona kapusta na szczęście nie wzbudza niczyjego entuzjazmu. Czerwona fasola już tak. Kilka ziaren do miseczki Nusi, kilka do miski Sary. Czerwone buraki lubi Wojtuś i -oczywiście - Sara.

Ciasto drożdżowe - upieczone, rzecz jasna - lubi Sisi. Gdybyśmy mieli, tradycyjną kolację wigilijną z rybą, pewnie do talerza zaglądałoby nam 5 zwierzątek. Nie mamy ryby, więc i zaglądać nie będzie konieczności. Ale i Wy, i ja wiem, że bez względu na to, co będziemy mieć na talerzach - zwierzątki będą do nich zaglądały.

17 grudnia 2013

Kochanie zwierząt

Na blogu jakimś dziewczyna opisała, jak to walczy o swojego kota, który jest bardzo chory, no to dziewczyna kota do weta prowadza, kotu leki podaje, a wszystko to dużo kosztuje. Pod tekstem komentarz napisał profesor fizyki i w komentarzu stwierdził, że to durne jest, żeby w leczenie kota tyle forsy wkładać, kiedy naokoło pełno biednych ludzi. Ja też komentarz powiesiłem i w tym komentarzu zapytałem profesora o to, czy jeśli ten kot, w leczenie którego dziewczyna mnóstwo forsy inwestuje, jest takim kotem, który w ramach felinoterapii pomaga dzieciom, a te, jak powszechnie wiadomo, są ludźmi, tyle, że małymi, to co – warto, zdaniem profesora, leczyć tego kota i za leczenie płacić, czy też nie warto? Profesor nie odpowiedział na moje pytanie.

To moje pytanie było dobre, ale nie było najlepsze, bo wystarczyło zapytać tak: - A co cię obchodzi, chłopie, na co kto swoje pieniądze wydaje?

Mniejsza o profesora fizyki i jego tezy, bo mamy tu ciekawszą kwestię, która sprowadza się do odpowiedzi na pytanie o to, czy ludzie mogą kochać zwierzęta, czy mogą je kochać tak, jak innych ludzi, a nawet mocniej, o ile kochanie jest stopniowalne. Moim zdaniem ludzie kochają zwierzęta, a niektórzy kochają zwierzęta bardziej, niż innych ludzi i jest to kochanie jak najbardziej prawdziwe.

Co sprawia, że ludzie kogoś kochają? Nie mam zielonego pojęcia, natomiast wiem, że kochanie to emocje. Antonio Damasio rozróżnia emocje od uczuć i twierdzi, że o ile wszystkie emocje generują uczucia, o tyle nie wszystkie uczucia wywodzą się z emocji, bo jest coś takiego jak uczucia tła, które z emocjami za dużo wspólnego nie mają. Tak czy siak, kochanie to uczucie mające swoje źródła w emocjach, a emocje są tym, co – dobrze to czytajcie – rządzi człowiekiem.

Wielu ludzi jest zdania, że emocje nie odgrywają w ich życiu istotnej roli. Ludzie ci uważają się przede wszystkim za racjonalnych i wygadują takie paradne rzeczy, jak to, że oni, racjonalni ludzie, wyznają światopogląd naukowy, a zatem twierdzą, że istnieje coś takiego, jak naukowy światopogląd. Moim zdaniem jest tak, jak napisał Jonathan Haidt, przy czym to, co napisał o psach, w istocie odnosi się również do ludzi: To emocjonalny ogon macha psem, a nie na odwrót.

No dobrze, emocje emocjami, ale przecież ludzie potrafią, przynajmniej do pewnego stopnia, panować nad emocjami. Owszem, potrafią, ale dla jakich powodów mieliby powstrzymywać się przed kochaniem zwierząt? Czy jest coś złego w tym, że ludzie kochają zwierzęta, a niektórzy kochają zwierzęta bardziej, niż innych ludzi? Moim zdaniem w kochaniu zwierząt nie ma niczego złego. Dlaczego miałoby być? Żeby zasadnie stwierdzić, że w kochaniu zwierząt jest cokolwiek złego, trzeba by podać jakieś mocne argumenty, ja jednak takich argumentów nie znajduję, ani w rozmaitych wypowiedziach, ani w literaturze. Chyba nie da się udowodnić, że zwierzęta są jakimiś niższymi bytami, niż człowiek. Richard Dawkins, który kapitalnie pisze o ewolucji i który błaźni się publikując teksty atakujące ludzi religijnych, stwierdza:
Wydaje nam się, że szympansy to zwierzęta wyższe, a dżdżownice niższe – i że wiemy, co to znaczy. Wydaje nam się, że tak wynika z ewolucji. Ale tak nie jest. Przeciwstawienie "niższy – wyższy", jeśli w ogóle ma jakikolwiek sens, to i tak znacznie częściej jest mylące (a nawet szkodliwe), niż się do czegokolwiek przydaje.
Dawkins prezentuje listę mylnych wniosków, do których to wniosków doszli ludzie, a jeden z tych wniosków komentuje tak:
"Małpy są bardziej ‘jak ludzie’ niż dżdżownice". Jeśli przyjrzymy się dowolnej małpie i dowolnej dżdżownicy, to bez wątpienia prawda. Tylko co z tego. Niby to dlaczego dla ewolucjonisty człowiek miałby być miarą wszechrzeczy, czyli dlaczegóż to mielibyśmy własnymi standardami mierzyć inne organizmy.
Dawkins mówi bardzo ważną rzecz, mianowicie to, że koncepcja łańcucha (albo drabiny) bytów, które to byty są uszeregowane od najmniej do najbardziej ważnych (lub odwrotnie), jest koncepcją błędną, jakkolwiek mającą bardzo stary rodowód. Można kłócić się z Dawkinsem o to, czy jest to koncepcja błędna, natomiast, w mojej opinii, bardzo trudno wykazać, że Dawkins się myli. Bo żeby to wykazać, trzeba by przedstawić jakieś argumenty, ale ja takich argumentów nie znam. A właściwie, to znam, tyle, że są to argumenty absolutnie hardcorowe i może przedstawię je kiedyś w osobnym tekście; w każdym razie mało kto odważyłby się na przedstawienie tych hardcorowych argumentów.

Jest jeden argument, z tych niehardcorowych; nie wiem, czy najmocniejszy, ale z pewnością najpopularniejszy. Chodzi o argumentację taką, że ludzie mają duszę, a zwierzęta duszy nie mają. Co prawda ojciec Józef Bocheński powiedział, że jeśli jest jakaś dusza w człowieku, to z pewnością jest też dusza w delfinie i w piesku, no ale ojciec Bocheński teologiem nie był, jakkolwiek był tęgim logikiem. Z drugiej strony nie jestem pewien, czy w kwestii duszy należy wierzyć teologom, bo jak mamy wiedzieć, że oni wiedzą coś, czego my nie wiemy?

W dyskusjach na temat zwierząt przywoływany jest ten oto cytat ze św. Pawła:
Całe bowiem stworzenie z wielką tęsknotą wyczekuje objawienia się synów Boga. Bo całe stworzenie podlega marności – nie z własnej woli, lecz z woli tego, który to sprawił. Ma ono jednak nadzieję, że doczeka się uwolnienia z niewoli powodującej zagładę i otrzyma wolność, która darzy chwałą, jaką cieszą się dzieci Boga. (Rz 8, 19-21)
Skoro całe stworzenie, to całe stworzenie, a nie tylko ludzie. Andrew Linzey, który wziął na poważnie słowa św. Pawła, zgadza się z Erykiem Mascallem, który też słowa św. Pawła wziął na poważnie, a zgadza się w kwestii tego, że błędnym jest przekonanie, iż Jezus Chrystus ma olbrzymie znaczenie dla istot ludzkich, lecz jest zupełnie bez znaczenia dla reszty stworzenia.

Myślę, że trudno kłócić się ze św. Pawłem i trudno znaleźć poważną teologiczną argumentację, w myśl której zwierzęta są w jakikolwiek sposób „mniej ważne” od ludzi. Do tego Damasio utrzymuje, że niektóre ssaki – wilki, psy, koty, małpy, słonie i ssaki morskie – poza protojaźnią i jaźnią rdzenną, są, podobnie jak ludzie, obdarzone jaźnią autobiograficzną, a to już bardzo poważna sprawa.

Właściwie teraz dobrze byłoby, żeby ten tekst poszedł w stronę bardziej szczegółowych, praktycznych kwestii, takich jak przemysłowa hodowla czy zabijanie zwierząt. Byłoby dobrze, ale to są kwestie na osobny tekścior. Przynajmniej tak mi się teraz wydaje.

Bibliografia:
  • Biblia. Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu. T. IV. Red. M. Peter, M. Wolniewicz. Wydawnictwo Święty Wojciech. Poznań 2009.
  • Damasio A. Błąd Kartezjusza. Emocje, rozum i ludzki mózg. Dom Wydawniczy Rebis. Poznań 2011.
  • Damasio A. Jak umysł zyskał jaźń. Konstruowanie świadomego mózgu. Dom Wydawniczy Rebis. Poznań 2011.
  • Dawkins R. Najwspanialsze widowisko świata. Świadectwo ewolucji. Wydawnictwo CiS. Stare Groszki 2010.
  • Kahneman D. Pułapki myślenia. O myśleniu szybkim i wolnym Media Rodzina. Poznań 2012.
  • Linzey A. Teologia zwierząt. Wydawnictwo WAM. Kraków 2010.

16 grudnia 2013

O tymczasowaniu

Przeczytałam wczoraj książkę o domu tymczasowym i współpracy z fundacją prozwierzęcą. To nie była dobra książka (napiszę o niej kiedy indziej), a jej jedyną zaletą było to, że po jej lekturze zaczęłam się zastanawiać nad tymczasowaniem.

Co daje Dom Tymczasowy? Zwierzęciu - opiekę, rozumianą najszerzej jak się da, socjalizację, obecność człowieka, innych zwierząt, ciepły kąt do spania i regularne jedzenie. Człowiekowi - obecność zwierzęcia, satysfakcję z obserwowanych zmian (bo zmiany zawsze następują), smutek, gdy pora się rozstać i radość, gdy po roku, dwóch w okolicy świąt dostaje się zdjęcie pupila, który wyrósł i rządzi niepodzielnie nowym, swoim domem. Niby proste, ale często, dla wielu, zbyt trudne.

Czytający stale naszego bloga wiedzą, że nie zawsze umieliśmy się rozstać kotem, który był u nas na tzw. tymczasie. Nusia, Duszka i Wojtek z tymczasów stały się rezydentami i nie wyobrażamy sobie naszej rodziny bez ich obecności. Były jednak i takie koty, które mieszkały u nas zaledwie czas jakiś i którym pomogliśmy znaleźć nowe, dobre domy.

Niektóre fundacje wspierają swoje domy tymczasowe. Kupują karmę dla podpopiecznych, opłacają wizyty u lekarzy, czy konieczne zabiegi. Inne tego nie robią. Ale chyba nie tu tkwi sekret tego, dlaczego wciąż brakuje domów tymczasowych.

Dom Tymczasowy to nie tylko pielęgnacyjne gesty, pełna miska, posprzątana kuweta, czy jak w przypadku psa, częste, długie spacery. Dom Tymczasowy to emocje, to serce wkładane w to, by nauczyć zwierzę ufności (lub pomóc mu ją odzyskać). To lęk, gdy podopieczny odchodzi od miski nie sięgając po jedzenie, gdy kicha w nocy lub sika podejrzanie za dużo. Dom Tymczasowy to uwaga i troskliwość. I jednocześnie Dom Tymczasowy to miejsce przechodnie - miejsce, w którym zwierzęciu trzeba okazywać miłość, ale być świadomym, że ono potrzebuje Domu Stałego i ludzi, dla których będzie miłością ich życia i którzy będą dla niego najważniejsi.

Dom Tymczasowy wymaga zaangażowania. Podobnie jak Dom Stały, a może nawet bardziej, bo tymczasując masz dobitniejszą świadomość, że zwierzę zostało ci powierzone pod opiekę i po to, aby przygotować je dobrze do dalszej wędrówki przez życia.

Może owa konieczność zaangażowania sprawia, że tak mało jest Domów Tymczasowych? Może tego, my ludzie, się boimy?






Grafiki zaczerpnęłam ze strony Fundacji Przystanek Schronisko, gdzie przeczytacie o Domach Tymczasowych dla Kotów i Domach Tymczasowych dla Psów. Niemalże każda z fundacji prozwierzęcych namawia do tworzenia Domów Tymczasowych: kocie, psie, fretkowe, jeżowe, ptasie. Wystarczy się tylko rozejrzeć i wybrać:-) Gorąco namawiam!

P.S. Jutro będzie tekst Z. :-)

10 grudnia 2013

Jak to jest?

John Stuart Mill w tekście „Utylitaryzm” napisał był tak: „Lepiej być niezadowolonym człowiekiem niż zadowoloną świnią”. Nie mam pojęcia, czy Mill rzeczywiście uważał, że jest tak, jak napisał, czy jedynie napisał co napisał po to, żeby ulepszyć system Jeremy’ego Benthama – to akurat nie ma teraz znaczenia. Istotne jest, czy to może być tak, że lepiej być niezadowolonym człowiekiem niż zadowoloną świnią. Albo zadowolonym kotem. Albo zadowolonym psem.

Wydaje się, że świnie mogą mieć – i nieraz mają – szczęśliwe życie, z którego są zadowolone. Pisze o tym chociażby Temple Grandin, która co prawda najbardziej kocha krowy, ale chyba kocha też świnie i mnóstwo o nich wie. Podobnie ze swojego życia mogą być zadowolone koty, psy i inne zwierzęta – tak myślę.

Świnie, koty, psy i inne zwierzęta mogą być zadowolone ze swojego życia pomimo tego, że nie czytają książek, nie oglądają telewizji, nie prowadzą długo w noc ważnych rozmów przy szklaneczce Burbona, nie cieszą się z tego, że ich dzieci skończyły studia z wyróżnieniem i nie mają konta na fejsie.

Ludziom trudno uznać, a najpierw zrozumieć, że zwierzęta, pozbawione tych wszystkich ludzkich przyjemności, mogą być zadowolone ze swojego życia. A przecież są ludzie zadowoleni ze swojego życia, mimo tego, że nie mogą zaznać przyjemności dostępnych zwierzętom. Kiedy idę na spacer z Sarą, to widzę domy, drzewa, ludzi, psy, samochody, latarnie i jeszcze parę innych rzeczy. Słyszę szum ulicy i szum drzew poruszanych przez wiatr, słyszę szczekanie psów, przelatujący nisko samolot, czasami porozmawiam z jakimś człowiekiem. W kwestii zapachów jestem mocno upośledzony – kiedy mijam budkę z kebabami, to przynajmniej czuję zapach kebabów. A moja Sara w czasie spaceru prawie cały czas coś wącha – przebogaty świat zapachów, w którym żyje Sara, dla mnie jest prawie w całości niedostępny.

Albo weźmy to, co Jake Page nazywa zmysłem kinetycznym. Człowiek, podobnie jak zwierzęta, ma ten zmysł. Mowa tu o czuciu swojego ciała w ruchu, o przyjemność wynikającą z tego czucia; ludzie odczuwają przyjemność kiedy odbiorą trudny tenisowy serwis, gdy z wielką szybkością zjeżdżają na nartach, kiedy tańczą czy przekopują łopatą ziemie w ogrodzie. Zapewne wielką przyjemność ze swoich skoków odczuwają skoczkowie wzwyż, którzy pokonują poprzeczkę zawieszoną na wysokości dwóch metrów i kilkudziesięciu centymetrów, ale jaką przyjemność może odczuwać kot uzyskujący sześciokrotne przewyższenie?

Co bardziej przyczynia się do osiągania zadowolenia z życia – umiejętność czytania czy umiejętność latania na wysokości jedenastu kilometrów, na której to wysokości potrafią szybować sępy plamiste? Chyba łatwo odpowiedzieć na to pytanie, nieprawdaż? :-) Ale czy równie łatwo zająć stanowisko w kwestii tezy o tym, że lepiej być niezadowolonym człowiekiem niż zadowoloną świnią?

9 grudnia 2013

W zwierzyńcu

Poprzedni weekend miałam przyjemność spędzić poza domem. Przyjemność polegała na tym, że odwiedziłam Lulu i Saszkę oraz ich ludzi, a potem powędrowałam w towarzystwie Siostry, Siostrzenicy i Saszki do domu rodzinnego, gdzie oprócz Rodziców czekała na nas Kavka. 

Moja pierwsza myśl po ujrzeniu Saszki to "Jaka ona jest mała!". Psica powitała mnie radośnie, Lulu też nie stroniła od głasków i poczułam się niemalże jak w domu:-) Gdy wyruszyłyśmy późnym wieczorem na północ Polski Saszka grzecznie zajęła miejsce w wyznaczonej części samochodu i ciesząc się podróżą przespała większość drogi.

Kavka nie pałała entuzjazmem z powodu odwiedzin psa. Nas powitała radośniej. Rodzice przenienieśli się z mieszkania do domu, więc kotka ma mnóstwo nowych miejsc do obwąchiwania, sprawdzania, itp. Zaakceptowała nawet drapak, któremu wcześniej okazywała idealną obojętność i potraktowawszy go jak trampolinę postanowiła wskoczyć na piec. Niestety - waga jakby nie sprzyja skokom. Ale zwiedzanie piwnicy jest dostępne niezależnie od wagi i rozmiarów kota:-)


Saszka szalała ze szczęścia. Olbrzmi teren do obiegnięcia, ziemia do wytarzania się, różne zachachy, nowy teren. Wypuszczona z domu biegała radośnie z wywieszonym jęzorem wracając jednak kontrolnie co chwila pod drzwi domu, no bo jeszcze pojechałybyśmy gdzieś bez niej?


Wróciłam chora. Właściwie powinnam powiedzieć, że wszystkie wróciłyśmy chore - jedynie zwierzaki ostały się wirusowi. Z mojej choroby, a jakże, ucieszyły się koty. Nie bacząc na Sarę Nusia układa się na moich nogach, a Gusia zawija koło szyi i pozwala się przykryć kołdrą. Unieruchomiona i dogrzewana przez kociątki mogę tylko się tym cieszyć i czytać książki.

Nieco przed moim wyjazdem przenieśliśmy drapak do sypialni. Ze względu na obecność w pokoju Sary koty korzystały z niego mniej niż dotychczas i stąd ów pomysł, by drapak wyekspediować. Królem drapaka został Wojtek, który owszem pokój i resztę mieszkania odwiedza, ale czyni to bardzo ostrożnie, bo najpewniej czuje się na bocianim gnieździe.

Sisi od dnia, w którym uciekła na korytarz, codziennie oznajmia nam donośnie, że ma już nas dość i chce iść w świat. Chętnie daje się wziąć na ręce i poprzytulać, ale wtedy trzeba izolować psa albo głaskać kota niemalże nieustannie wirując i ubiegając szanse Sary na to, by podskoczyła i dołożyła nos do Sisi. 

Poniżej zdjęcie z wczoraj:


Zrobiło się zimno, zbliżają się Święta Bożego Narodzenia. Mnóstwo zwierząt trafia na ulicę, do schronisk w ramach przedświątecznych porządków. Nasza Gusia też została oddana do schroniska w Wigilię. Oby takich przypadków był jak najmniej.

P. S. Ciri, o której pisałam ostatnio ma dom - to cudna wiadomość!

P.S.2. Czasami pojawią się tu teksty Z. Tak jak ostatnio i tak jak jutro:-)

6 grudnia 2013

Nasza kochana Sarenka

Sara jest z nami od 11 października. Nic a nic nie znaliśmy się na mamutkach, ale jak rozważaliśmy zabranie Sary ze schronu, tośmy się wzięli za studiowanie malamutów; czytaliśmy, pytaliśmy, zapraszaliśmy do siebie mamutki z ich człowiekami.

Dzisiaj ciągle nie jesteśmy ekspertami od malamutów, ale już trochę o nich wiemy no i trochę wiemy o naszej Sarence. Obie te kwestie są istotne – poznawać rasę i poznawać konkretnego psa. Midas Dekkers w książce „Poczwarka. Od dziecka do człowieka” pisze:
Dzięki przewodnikowi po gatunkach ptaków wiesz, że ta kropka na niebie składa trzy do pięciu jajek, a jego młode już po siedmiu tygodniach umieją latać, i że zimę spędza w Afryce. Biedne zwierzę nie ma nic do gadania. Nie może nagle postanowić, że złoży siedem do dziewięciu jajek, że wywali młode po pięciu tygodniach z gniazda albo dla odmiany poleci na Boże Narodzenie do Danii. Jest więźniem swojego gatunku.
Sara, rzecz jasna, jest więźniem swojego gatunku oraz swojej rasy i dlatego dobrze, żebyśmy wiedzieli o malamutach jak najwięcej. Jednocześnie, na co w książce „Jak koty widzą świat i ludzi” zwraca uwagę Jake Page, „przedstawiciele jednej rasy różnią się od siebie bardziej jeszcze niż rasy pomiędzy sobą”.

A zatem nasza mamutka je to, co trzeba, je tyle, ile trzeba, codziennie chodzi tyle kilometrów ile trzeba, jest czesana tak, jak trzeba itd. Wszystkie te „trzeba” należy rozumieć jako „trzeba w przypadku malamuta”. Wszystkich tych „trzeba” można dowiedzieć się z książek i bezpośrednio od ludzi. Wiele zachowań Sary można ułożyć poprzez odpowiednie postępowanie z naszą pieską, aczkolwiek mamutki, jak wiadomo, należą do gatunku upartych osiołków, którego to gatunku Sara jest wybitnym przedstawicielem.


Nie wszystkiego jednak możemy dowiedzieć się z książek, od innych miłośników mamutków, od lekarzy itd. Nie da się naszej Sary wytresować zupełnie, nie da się jej prowadzić po wyznaczonym z góry torze. Żyjemy z Sarą ale też żyjemy obok niej – zupełnie tak, jak żyjemy z ludźmi, a jednocześnie żyjemy obok nich. Istotne jest to, że nie mamy wglądu w życie naszej pieski (podobnie jak w życie naszych kotów) na podobieństwo wglądu, jaki mamy w życie innych ludzi. Nasza rodzina to istoty z trzech galaktyk: kociej, psiej i człowieczej. Do tego jest i tak, że Sisi pochodzi z planety Sisi, Gusia z planety Gusia itd. Wszystkie te planety znajdują się w kociej galaktyce, ale każdy kot pochodzi z innej planety. Sara pochodzi z planety Sara, która to planeta leży w mamutkowym układzie słonecznym, a ów układ znajduje się w psiej galaktyce.


Każdego kolejnego dnia coraz mniej postrzegamy Sarę jako psa i jako mamutka. Oczywiście to pies, alaskański malamut, ale coraz bardziej jest to Sara. Nasza kochana Sarenka. 


P.S. Tekst autorstwa Z.

17 listopada 2013

Codzienność puchacieje na zimę...

Zazdroszczę tym, którzy mają wenę do codziennego pisania. I nie, nie obawiam się, że mogłabym Was zanudzić, bo codziennie dzieje się mnóstwo rzeczy, które są ciekawe z punktu widzenia relacji zwierzęco-ludzkich. Skoro teraz nasz dom zamieszkują teraz trzy gatunki stworzeń, a - wg naszej klasyfikacji - każdy inny, jakbyśmy pochodzili z różnych planet, nie może być nudno.


Sisi, niestety, znów cierpi na zapalenie dziąseł. Przerwy między lekami staja się coraz krótsze i obawiamy się, że wkrótce nie będzie ich można robić wcale. A to oznacza, że Sisi wciąż będzie na lekach, które nie są zupełnie obojętne dla jej organizmu. Oczywiście, jako kotek z chorymi dziąsłami nie może jeść suchego i dostaje różne mięciutkie smakołyki.


Gusia uznała, że rozłąka z naszymi kolanami jej nie służy, a weekend jest od tego, by kolana, szczególnie moje, zajmować. Przestała się przejmować zazdrością Sary i choć noce spędza w swoim koszyku, a nie na nas (nic nie może być lepsze niż koszyk stojący obok grzejnikowej rury) w ciągu dnia  kilkakrotnie do mnie przywędrowała. Odkryłam dzięki temu, że po bójkach z Wojtkiem porobiły jej się na pleckach strupki, ale jakoś to wyczesałam, Kocinkę wygłaskałam i weekend uznaję za spędzony zgodnie z obyczajem, by nie rzec rytuałem.


Nusia rozpanoszyła się na psim legowisku i ani myśli ustępować. Nabrała zwyczaju drapania w lustro nawet, gdy w miskach jest pełno - daje w ten sposób znać, że teraz jest pora głaskania kota. Na ręce nie, nie życzy sobie, ale paść na kolana przed koteczkiem i głaskać bo rozpuchaconej na zimę sierści, to i owszem. Nuś przypomina owieczkę - zimowa, mięciutka sierść, sprawia, że kotka wydaje się o jakieś pół raza większa niż jest. A to duży kot, więc sami rozumiecie... Zajęcie legowiska dało Nusi jednocześnie podstawy do tego, by psa traktować "per noga", by codziennie, przy pierwszym spotkaniu, wyrazić swoją - nie czarujmy się - negatywną, opinię na temat psa oraz robienia wszystkiego, co się da, by sprowokować sytuację, po której biedny, malutki kotek spojrzy niewinnymi oczętami i cichutko zamruczy "Zaatakowała mnie, musiałam ją pacnąc w nos".


Sara, choć przecież nie jest w stanie zastąpić nam Dusi, w przedziwny sposób przejęła Dusine obowiązki. Została "gospodynią domową" oraz "strażnikiem, nie Teksasu, ale miru domowego". Towarzyszy nam w kuchni podczas przygotowywania posiłków, jedzenia, sprzatania, jednym słowem - robienia czegokolwiek. Układa się tak, jak na powyższym zdjęciu i pilnuje, czy aby nic nie wpadnie do kociej lub ludzkiej miski, bez uprzedniej kontroli smaku przeprowadzonej przez psa. A co do bycia strażnikiem... Sara, podobnie jak niegdyś Duszka, zrywa się ze snu na odgłosy bijatyki, czy jakieś pomniejszej kociej awantury i wykazuje chęć do tego, by zwaśnione strony rozdzielić. Dusi na rozdzielanie pozwalaliśmy, Sarze nie. Któż wie, jaka wówczas zrodziłaby się awantura?:-)



Wojtuś zasłużył na dwa zdjęcia, bo nie umiałam wybrać, które z nich jest ładniejsze. Wojtek rozsmakował się ostatnio w spaniu na parapecie, nad głową schowanej w koszyku Gusi. Owa kaloryferowa, mocno rozgrzana rura, wychodząc z podłogi i wędrując do sąsiadów nad nami, ogrzewa cały pokój, a przy okazji daje szansę na dogrzanie ciepłolubnym kotkom. Wojtuś dostał swój niebieski kocyk i tam, na parapecie przesypia większość dnia. No, chyba, że potrzebuje się ogrzać jeszcze bardziej i wchodzi pod kołdrę. Wojtuś, chyba z racji szczupłości i minimalnej warstwy grzejącej (inaczej niż Nusia, czy Gusia) zarzucił już odwiedzanie balkonu. Owszem, pozastanawia się na parapecie otwartego okna, czy warto wyjść, ale przeważnie dochodzi do wniosku, że temperatura mniejsza niż 5 stopni, to nie jest to, w czym gustuje.

Sytuacja domowa powoli się normalizuje. Owszem, zaszły zmiany, ale może te zmiany były nam wszystkim potrzebne? Sarze z pewnością.

Nasza codziennośc zmieniła się - więcej czasu spędzamy na spacerach, oprócz dbania o kocie miski, musimy pilnować wielkości porcji psa. Poznajemy podczas spacerów mnóstwo ludzi, z wieloma rozmawiamy. Uczymy się nowych rzeczy, uczymy się funkcjonowania z domu z kotami i psem. Wciąż jesteśmy na początku edukacji, choć i tak mamy wrażenie, że wielu rzeczy się nauczyliśmy. Czytamy sporo książek o psach i marzymy, aby ktoś opowiedział nam tak jak o psach, o kotach. Bo choć żyjemy z nimi już 7 lat stanowią dla nas często zagadkę. Pragnienie poznawania zwierząt wzmaga się po wysłuchaniu takiego, jak ten wykładu. Choć we mnie, od razu, budzi się też wątpliwość - czy dla zaspokojenia naszego pragnienia wiedzy powinniśmy badać inne zwierzęta w laboratoriach?

*   *   *

W katowickim schronisku na dom czeka koteczka Ciri. Trafiła do schroniska mając 2-3 miesiące, teraz ma około 5-6 miesięcy. Ze względu na kłopoty z oczami Ciri mieszka w klatce. Po wczorajszej konsultacji okulistycznej wiadomo już, że Ciri nie widzi na obydwoje oczu i widzieć już nigdy nie będzie. Być może trzeba będzie usunąć oczka, jedno na pewno.


Czy ktoś da dom Ciri? Schroniskowa klatka nie jest dobrym miejscem na dorastanie - chyba nikogo nie trzeba o tym przekonywać.

8 listopada 2013

Kiedy byłem małym kotkiem, hej!

Bierzemy udział w zabawie blogowej koleżanki:

http://zamoimidrzwiami.blogspot.com/2013/10/kiedy-byamem-maym-kotkiem-hej.html


Wysyłam zdjęcia Sisi, Nusi i Wojtusia, bo niestety nie było nam dane towarzyszyć Gusi w jej dzieciństwie.



Miło jest powspominać:-)

4 listopada 2013

Aż trudno uwierzyć...

że tyle dni minęło od mojego ostatniego pisania na kociokwiku. Nieco winy zrzucę na zmianę czasu, nieco na to, że po powrocie z pracy do domu nie siadam już do komputera, a piszę przed rozpoczęciem pracy. I, oczywiście - spacery. Tu widać najdobitniej różnicę między kotami i psem; koty chętnie położyłyby się na mnie i burczały, pies woli wyjść na spacer.

Sytuacja domowa unormowała się na tyle, że zwierzaki mijają się w mieszkaniu bez większych zgrzytów. Owszem, gdy Nusia się skrada, a Gusia biegnie machając ogonem przed psim pyskiem, to Sara wyraża zainteresowanie. Ale gdy sobie leżą, śpią lub chodzą normalnym tempem nic się złego nie dzieje. Cały czas jednak kontakty kocio-psie odbywają się pod naszym nadzorem, tym bardziej, że Sara jest nadal zazdrosna o naszą uwagę. Być może jest w tym dużo naszej winy - czasami, zajęci czymś, zamykamy drzwi dzielące pokój, w którym jesteśmy z psem od reszty mieszkania. Wówczas pies, jak mi się wydaje, czuje się ważniejszy. Ale cóż ja... Przecież wciąż się uczę/uczymy psiego myślenia.

Brakuje nam kocich galopad. Dwa dni temu, gdy poszłam z Sarą na spacer Nusia, Wojtek i Gusia zaczęli szaleć po całym domu. Drapak, stół, parapet, fotele, wersalka - jak w zaczarowanym kręgu kociego rozpędu. Gdy wracamy i wpisuję do domofonu kod Wojtek chowa się na szafki w kuchni, schodzi dopiero, gdy Sara spokojnie się usadowi w pokoju.

Wczoraj Sara postanowiła leżeć w kuchni. Koty zachęcone jej nieobecnością natychmiast mnie obsiadły. Sisi nos w nos, Gusia na brzuchu - burczały i nadstawiały łepetyny do głaskania. 

Sara pięknie spaceruje. Garnie się do ludzi, jest przyjaciółką wszystkich, a szczególnie tych, którzy mają w rękach jakieś jedzenie. Oczywiście, nie pozwalamy jej karmić i nie zgadzamy się na jej zaczepianie mijanych przechodniów, ale czasami nie da się nie pozwolić na jej kontakt z ludźmi.

Nasze życie, jeszcze intensywniej niż dotychczas, zaczęło się kręcić wokół zwierzyńca. Ale to chyba dobrze, prawda?

19 października 2013

Mamutek

Ucichło u nas nieco, bo nastąpiły zmiany. A zmiany, jak to zmiany, powodują dużo emocji i wymagają nieco czasu do okrzepnięcia sytuacji, która po zmianach zaistniała.

11 października przyjechała do nas z Wrocławia Sara. Tym samym staliśmy się Domem Tymczasowym fundacji działającej na terenie całej Polski i zajmującej się adopcjami konkretnej rasy psów (i psów w typie rasy).

Historię Sary przeczytacie tutaj. Jest pieską w słusznym wieku, ale nadal pełną entuzjazmu i wigoru. Gdy chodzimy 2-3 godziny to na dźwięk słów "wracamy do domu" mocniej macha ogonem; zbyt długie wędrówki wyraźnie wyczerpują jej siły. Być może wiąże się to z tym, że Sara spędziła nieco czasu w schroniskowym kojcu.

Koty na samym początku się wystraszyły. Najszybciej do porządku nad pojawieniem się Sary przeszły Gusia i Sisi. U Nusi trwało to nieco dłużej, a Wojtek do dziś spogląda ze zdumieniem. Sara jest zazdrosna o naszą uwagę poświęcaną kotom, więc to musimy ćwiczyć najbardziej.

Dla nas obecność Sary oznacza spacery. Dużo spacerów ;-)


Do słów - kluczy na blogu dodajemy "Sara" i będziemy - mimo, że to koci blog - czasami pisać także o piesce.


P.S. Fundacja Adopcje Malamutów dowiozła do nas Sarę, zapewniła jedzenie, ewentualne koszty leczenia weterynaryjnego oraz wsparcie mentalne i merytoryczne. Firma Sali podarowała Sarze szelki i dwie smycze, a SwissVital zadbała o specjalną karmę dla psich seniorów.

10 października 2013

Przy drzwiach

Wracając ostatnio do domu uświadomiłam sobie coś. To coś przybrało postać kocich ciałek zgromadzonych wokół drzwi mieszkania i witających mnie w bardzo indywidualny, osobniczy sposób.

Sisi za każdym razem siedzi na skraju szafki stojącej w przedpokoju i wita mnie lekkim "miau". Gdy już wyda głos, robi kółeczko po szafce i wraca na poprzednie miejsce. Wówczas jest czas na to, żebym się pochyliła, dała zwąchać przyniesione na twarzy i włosach zapachy i pogłaskała kocinkę.

Gusia najczęściej siedzi w dalszej części przedpokoju i dopiero na moje "Cześć Gusiu" zaczyna się do mnie zbliżać, by po chwili odwrócić się tyłem i nadstawić grzbiet do głaskania. Później podążą leniwym krokiem w stronę kuchni i zasiada przy misce.

Nusia burczy na mój widok i robi baranka. Czeka na powitanie, głaski i - podobnie jak Gusia - wspólne wejście do kuchni. Gdy wczoraj jej nie zauważyłam wchodząc, zobaczyłam za chwilkę, że siedzi za drzwiami z rozpaczliwie smutną miną. Przecież jej nie pogłaskałam...

Wojtek najczęściej nie przychodzi. Moje powroty do domu zbiagają się idealnie z jego godzinami snu i pojawiająca się ja nie jestem żadnym powodem do tego, by sen przerywać.

8 października 2013

Kosz na pranie

W łazience mamy kosz na pranie przykryty kocykiem i na tym koszu Dusia lubiła spać. Ten kosz stoi pod kaloryferem, więc jak ktoś śpi na koszu, to ma ciepło. Dusia tam spała i Sisi też, no i Nusia, ale rzadziej. Przez półtora miesiąca po tym, jak Dusia poszła za Tęczowy Most, żaden kotek nawet nie wszedł na kosz. Teraz już wchodzą - Sisi i Wojtuś.

Po tym, jak Dusia poszła za Tęczowy Most, kilka razy było tak, że Sisi i Nusia siedziały w łazience - jedna na kuwecie, druga na sedesie - i patrzyły na kosz na pranie. Długo tak siedziały i patrzyły. Być może patrzyły na Dusię, która przychodziła i leżała na swoim ulubionym miejscu. Nie wiemy tego. Bardzo chcielibyśmy, żeby Dusia do nas przychodziła, ale czy przychodzi, to nie wiemy. Nie ma sposobu na to, żeby Sisi i Nusia powiedziały nam, czy Dusia przychodzi, czy ją widzą. A może one nam to mówią? Ale my i tak tego nie wiemy. Czasami bardzo nam doskwiera to, że nie umiemy porozmawiać z naszymi kotami. Ale tylko czasami nam to doskwiera.


2 października 2013

Spacery i ich organiczenia

Gdy ostatnio wracałam do domu zdumiało mnie, że drzwi od mieszkania na korytarz są otwarte. Założyłam, że Z. zobaczył mnie przez okno i czeka w przedpokoju, by otworzyć mi drzwi dzielące nasz korytarz od reszty bloku, ale nie - dopiero, gdy zadzwoniłam Z. wyszedł i wówczas naszym oczom ukazała się w niepełnej, bo przemykającej, krasie Sisuleńka. Wykorzystała nie dość dokładnie przekręcony "łucznik" i otworzyła sobie drzwi. Co ciekawe, nikt poza nią na spacer nie wyszedł. Oczywistym jest chyba, że cały wieczór wyśpiewywała pod drzwiami serenady domagając się wypuszczenia na spacer.

Poranne spacery balkonowie cieszą się mniejszym niż jeszcze niedawno powodzeniem. Ranki są, zdaniem Wojtusia, za chłodne.

A na ogrzanie -  zdjęcia. Aż kusi, by się przytulić, prawda?




24 września 2013

Dom cichy, spokojny...

Kocie dzieciaki wróciły do domu, a mnie wciąz jest nieswojo, gdy wchodzę pod prysznic i nie ma tuż obok mnie Jerzyka. Z. dziwi się brakowi Szczawinki na balkonie. Ech, łapią za serca kociątki, łapią...


Sisulka wciąz jest na lekach regulujących wygląd paszczy. Dziś planujemy obejrzeć dziąsła i ewentualnie, po uzgodnieniu z lekarzem, zmniejszyć dawkę. Na czas pobytu dzieciaków Sisi nieco zachrypła, ale teraz głos jej wrócił i wita mnie donośnie przy wchodzeniu do mieszkania.


Nusia po pobycie dzieciaków nieco się zaokrągliła, więc podejmujemy próby pracy z kotem. Bieganie z myszką, gonienie kasztanów i różne takie. Noce spędzamy razem; kocinka jest takim samym śpiochem jak ja i śpi na mnie od wieczora (dość wczesnego), aż do (także wczesnego) ranka. 


Wojtuś co wieczór wchodzi do wersalki i nawołuje Szczawinkę i Jerzyka. Przecież byli, ganiali się z nim i teraz gdzie są? Przez dwa pierwsze dni ich pobytu mieszkał na szafkach kuchennych, a później zapałał do nich tak dużym uczuciem, że wciąż przeżywa ich brak.


Gusia niespecjalnie przejęłą się obecnością i nieobecnością kociaków. Istotniejsza dla niej była moja nieobecność; weekend w pracy to nie jest to, co kotek akceptuje. Wczoraj odpoczywałyśmy obydwie; ja leniwie podczytywałam książki na zmianę z oddawaniem się snom, a Gusia, przytulona jak plasterek do mojego brzucha, spała. I tak uroczych dni życzymy sobie, i Wam, więcej...

P.S. I teraz powinnam była napisać, co robi Duszka. Duszka Jest. 

15 września 2013

Od tygodnia jest nas więcej

Na czas wakacyjnego wyjazdu opiekunów, trafiły do nas Szczawinka i Jerzyk, które rekomendowałam kilka wpisów wcześniej jako uroczą parę kociąt szukających domu. 


Maluchy są przezabawne, a mnie kolejny raz zdumiewa jak bardzo wybrakowana jest ludzka pamięć. Wojtek rok temu też był maleńtasem podobnym do Szczawinki i Jerzyka; mimo tej wiedzy, jakoś słabo pamiętamy o jego rozmiarach, ochocie na szaleństwa i innych elementach, które stanowią nieodłączną część wychowywania kociego dzieciaka.


Kociaki poczuły się doś swobodnie niemalże od razu. Szczawinka, jak na dobrze wychowaną panienkę przystało, była nieco bardziej zachowawcza i mocniej liczyła się ze zdaniem ciotek. Jerzyk, dzielny szałaputa niewielkich rozmiarów, pomyka przez życie, przez ciotki i po nas z beztroską osobnika, który wie, że jest bezpieczny, a inni dbają o to, by było mu dobrze.


Maleńtaski są bardzo zżyte ze sobą. Śpią wtulone w siebie, razem biegną do misek, wspólnie się bawią, wskakują na drapak i korzystają w tym samym czasie z toalety (na szczęście mamy dwie). Do jedzenia i zabawy są równie skore, a wszelkie pudła i pudełeczka, którymi postanowiliśmy urozmaicić dom, by miały więcej bodźców, idealnie się nadają do atakowania siebie, Wojtka, naszych nóg lub po prostu atakowania. Obydwoje są smakoszami - dobry jest barszcz czerwony, twaróg, sok z pomidora, pieczony w domu chleb, pasta do chleba z ciecierzycy i marchewki (kotki zostaną wyposażone w przepis) pobiła jednak rekord popularności.


Szczawinka upodobała sobie Z. i spędza na jego kolanach wieczory, za to Jerzyk śpi na mojej poduszce lub we wgłębieniu obojczyka. O ile ona burczy pięknie, gdy się ją głaszcze, to on - nieborak malutki - wciąż ma fazy ugniatania, ciumkania i burczenia jednocześnie.


Nasze kotki przyjęły gości dość spokojnie. Co prawda, Sisi i Gusia nie życzą sobie poufałości o czym z daleka i wyraźnie mówią maluchom, ale Nusia, a już szczególnie Wojtek, wykazują się życzliwością. Mam jednak podejrzenie, że w środę (bo wówczas kociątka wracają do siebie) nasze koty odetchną; nikt nie będzie polował na ogony, kradł z misek, rozpychał się na łóżku, zajmował ludzkich kolan i uwagi.


Dobrze jest sobie przypomnieć, ile radości wnoszą do domu małe koty.


P.S. W piątek minął miesiąc od śmierci Duszki. Dziękujemy Wam za ciepłe, pełne zrozumienia komentarze i dzielenie się własnymi przeżyciami. Cieszymy się, że jesteście z nami.

8 września 2013

Najbardziej...

brakuje mi Duszki w chwili, w której wstaję. Dzwoni budzik, koty przeciągają się, podnoszą i czekają na mój ruch, by biec do kuchni i zając miejsca przy miskach. Codziennie łapię się na myśli, że są cztery. Tylko cztery.

Brakuje mi jej też w chwili, w której włączam pranie. Jestem maniaczką i zawsze po zamknięciu pralki, ale przed jej włączeniem, liczę koty, by sprawdzić, że żaden nie został wsadzony do pralki. I znów są cztery. Tylko cztery.

Podobnie jest, gdy wychodzę/wychodzimy z domu. Odbywa się niemalże rytualne liczenie kotów i ponownie są cztery. Wiecie, tylko cztery...

1 września 2013

1 września

1 września to w  naszej rodzinie dzień szczególnie uroczysty. W 2006 roku, a więc 7 lat temu, właśnie 1 września zamieszkała z nami Sisi. 








To była jedna z najlepszych decyzji w naszym życiu. I od 7 lat uważamy się za wyjątkowych szczęściarzy.